Image may be NSFW.
Clik here to view.
Ciężko zacząć tę notkę, bo chociaż z jednej strony niby nie mogłam się doczekać, żeby rok 2016 nareszcie się skończył, to z drugiej przeleciał mi w takim tempie, że aż człowiek zaczyna się zastanawiać, czy od tej pory już zawsze tak to będzie wyglądało? Czy te 365 dni będzie mijało jak tydzień, bo żyje się od weekendu do weekendu i nie ma na nic czasu? Mam szczerą nadzieję, że nie, bo chyba nie do końca odpowiada mi taka perspektywa ;)
W każdym razie mamy początek stycznia, a więc jest to świetna okazja, żeby podsumować mijający rok i pomachać mu z radością na pożegnanie. Z radością, bo świat serio oszalał w tym 2016 – kiedy tak teraz o tym myślę, to mam wrażenie, iż wszystko się wywróciło do góry nogami. Te całe Brexity, Trumpy, imigranci, terroryzm, ludzie, którzy odeszli – chciałoby się wręcz uderzyć głową w ścianę na samo wspomnienie… ale przecież nie było tak źle? Tzn. nie, różowo też nie było lecz nie da się wszystkiego sprowadzić do negatywów. W całym tym natłoku zapominamy chociażby taką głupotę jak radochę jaką dało nam Euro i nasza reprezentacja, czy wszystkie, małe lub większe, osobiste sukcesy, które przecież każdemu z nas udało się osiągnąć i stąd też poniższa notka. Dla odmiany spójrzmy na pozytywy, bo przecież dobrych rzeczy było wiele, nawet jeśli dotyczyły tylko naszego, małego skrawka ziemi, a nie globalnej wizji świata ^^
Jako że w tym roku z samym „światem anime” nie miałam do czynienia tyle co zwykle, wpis będzie traktował ogólnie o fajnych rzeczach, na które się natknęłam – śmiało dzielcie się także własnymi odkryciami. Do tematyki wrócimy w następnym wpisie, kiedy to opublikuję zimowe zapowiedzi (chociaż w tym momencie, to będzie raczej „przegląd nowości” niż „zapowiedzi”, no ale cóż ;)).
Może z racji, iż jesteśmy na blogu poświęconym anime i mandze, to właśnie od tego zaczniemy. Nie mogę się też powstrzymać przez napisaniem, że… chyba się starzeję haha. Będąc jednak bardziej dyplomatycznym, ujmę to inaczej – chyba zwyczajnie robię się zbyt wybredna. To nie tak, iż nie chce mi się już oglądać anime, bo nie mogę tego powiedzieć – nadal czerpię sporą przyjemność z marnowania czasu przed ekranem i oglądania zmagań animowanych postaci (tak, nie brzmi to jak słowa przystające Dojrzałemu Członkowi Społeczeństwa™), ale o ile kilka lat temu obejrzałabym serię „niezłą, ale bez szału”, tak teraz uważam, że szkoda na to zachodu. Wbrew pozorom jest to wyjątkowo zdrowe podejście, które polecam przyswoić.
Image may be NSFW.
Clik here to view.Wracając jednak do tematu, czyli podsumowania roku – co przez te ostatnie 12 miesięcy faktycznie okazało się dla mnie warte poświęcenia mu czasu? Mój umysł od razu krzyczy Macross Delta! Jest to bez dwóch zdań moja ulubiona seria tego roku, ponieważ połączyła wszystko to, co kocham, czyli wartką akcję, sympatyczne postacie, uroczy wątek miłosny, dobrą muzykę oraz motywy sci-fi. Już nie pamiętam kiedy ostatni raz oglądałam najpierw odcinki w rawkach, bo nie mogłam doczekać się na napisy, a tu proszę. Drugi cour trochę przystopował i chociaż „fani” Macrossa różnie podchodzą do tej odsłony serii (lecz należy zaznaczyć, że ten fandom jest ciut toksyczny) ja się zakochałam! Trudno też zapomnieć o rewelacyjnym thrillerze jakim okazało się Boku Dake ga Inai Machi – prawe obgryzałam paznokcie ze stresu na seansie, a historię spijałam z ekranu jak ambrozję. Co prawda końcówka mogłaby być lepsza, jednak nie zmienia to mojej opinii, iż mamy tu serię, którą z lekkim sercem poleciłabym nawet osobom nie oglądającym anime, gdyż jest na tyle dobra, że i tak by się obroniła.
Swoją drogą, jak już jesteśmy przy tematyce podróży w czasie, ciężko nie napomknąć o Re:Zero kara Hajimeru Isekai Seikatsu. W trakcie oglądania Subaru szybko wywindował się na czołową lokatę wśród moich ulubionych postaci męskich tego roku. Image may be NSFW.
Clik here to view.Adaptacji light novelek ogółem jest multum (to chyba już nowy gatunek), ale ta rzeczywiście okazała się solidna i warta obejrzenia. Następna pozycja na kolejce dobrych tytułów to Boku no Hero Academia. Zawsze powtarzam, że nie jestem tak do końca fanką serii o superbohaterach – fakt, oglądam filmy Marvela i mi się podobają lecz i tak nie określiłabym się mianem „fana”. Co innego w tym przypadku, gdyż Akademia Mojego Bohatera to coś iście hype-worthy! Epicki OST, inteligentny główny bohater, akcja, którą chce się oglądać – bez dwóch zdań świetny shounen. Dodatkowo dorzucę też do wiosennych propozycji Aikatsu Stars!, czyli moje śliczne guilty pleasure o idolach, rozterkach, sile przyjaźni, posypane szczyptą romansu. Może i nie jest to najlepsza seria tego roku (on ba! oczywiście, że nie), ale jako jedna z niewielu trzyma mnie przy ekranie, mimo że mało co ostatnio oglądam, a to już coś. Zanim się skończyło, bardzo chętnie wracałam też do najnowszej uczty dla oka od ufotable, czyli Tales of Zestiria the X. Adaptacje gier z serii Tales of… zazwyczaj wychodzą całkiem nieźle w formie anime i tak samo jest tym razem – seria jest piękna, postacie sympatyczne, a historia nieźle się rozwija – czekam na drugi sezon!
Ciągle zostało mi też sporo tytułów, które nie dooglądałam, a na to zdecydowanie zasługują, poczynając chociażby od Yuri!!! on Ice, na którego punkcie oszalał chyba cały świat otaku. Trudno o dzień, kiedy mój dash na tumblrze nie jest nim zasypany. Warto też wymienić tutaj Orange (manga była cudna), Rewrite (może wizualnie nie powala, ale historia wydaje się ciekawa), D.Gray-man Hallow (wielki powrót DGM – trzeba mówić więcej?), ReLIFE (miałam ogromny ubaw na pierwszym odcinku, ale fakt faktem był to trochę śmiech przez łzy – too relatable!), czy nowe Haikyuu!! (tu też mówić nic więcej nie trzeba) – wszystkie mają potencjał i na pewno je dokończę.
Image may be NSFW.
Clik here to view.
Zmieniając odrobinę temat, zerknijmy też na bardziej statyczny świat japońskich opowieści, czyli mangi. Tutaj od razu przychodzi mi na myśl, jak na jesień miałam szał czytania shoujo. To był mój gorszy okres w tym roku (chyba typowa wrześniowa chandra mnie dopadła), toteż leczyłam się mentalnymi słodkościami – pochłonęłam tyle tytułów, że aż wstyd się przyznać haha. Głównie maratonowałam te dłuższe serie, których wcześniej nie ruszałam, tudzież leżały od dawna na on-hold, tym samym skończyłam np. Hirunaka no Ryuusei (geniusz! że też wcześniej tego nie czytałam), Kaichou wa Maid-sama! (lepiej późno niż wcale – kiedyś odpadłam w trakcie opowieści, ale biorąc całość na klatę za jednym zamachem wyszło całkiem ok), czy Love So Life (bałam się romansu ze sporą różnicą wieku, ale miłosne rozterki są tu tylko wątkiem pobocznym, a seria ogólnie jest mega urocza). Zakończyło się też w tym roku Last Game, które żegnałam ze sporym sentymentem, bo był to tytuł, który nie dość, że śledziłam już od dawna, to zawsze mogłam na niego liczyć, kiedy potrzebowałam dobrej dawki śmiechu i słodyczy.
Image may be NSFW.
Clik here to view.
A! Jak już jesteśmy przy zakończeniach, dwa duże shouneny dobrnęły wreszcie do swoich konkluzji – jeden to Nisekoi (trza było przeżyć dużo fillerów… DUŻO fillerów, ale my girl won!), a drugi to nic innego, jak wielki kamień milowy całego przemysłu, aka Bleach. Wiadomość, że Wybielacz ma się skończyć, niesamowicie mnie zaskoczyła. Osobiście odpadłam gdzieś na 600-tnych rozdziałach, ale nie wierzyłam, że jakieś 100 chapterów później będziemy szykować się do finishu. Ciężko pozbyć się wrażenia, iż seria zwyczajnie dostała axe’a… i zbytnio by mnie to nie zdziwiło. Ciągnęła się w tempie żółwia od zdecydowanie zbyt długiego czasu i chyba w końcu ktoś to zauważył.
Image may be NSFW.
Clik here to view.Od komiksów jest o rzut beretem do literatury i muszę z żalem stwierdzić, że już kolejny raz nie udało mi się wypełnić postanowienia „przeczytam 52 książki w roku”. Tym razem stanęło na 30 pozycjach – nieźle, ale mogło być lepiej. Ulubioną z nich, która też od razu ląduje w kategorii „all time favourites” jest 5-tomowa seria Air Awakens autorstwa Elise Kova. Zawsze narzekam, że nie lubię, gdy wątek miłosny przejmuje fabułę, ale to jest ten jeden przypadek na milion, kiedy nie mam absolutnie nic przeciwko. Mamy tu dość sympatycznie zaczynająca się historia fantasy o uroczej bibliotekarce i „mhrocznym, niezrozumianym księciu”, czyli teoretycznie nic odkrywczego, jednak całość rozkręci się we wręcz epicką i pięknie rozwiniętą love story z walką o losy świata w tle. Krótko mówiąc: zakochałam się. Pochłonęłam całe 5 tomów w jakiś tydzień, a zaznaczam, że normalnie chodziłam wtedy do pracy (kładąc się codziennie spać o 4 nad ranem, bo przecież „zerknę jeszcze tylko na jeden rozdział”). To fakt, że wolę romanse w akcji, a nie akcje w romansach, tu jednak ten drugi wariant jest na tyle dobrze zrobiony, iż zamiast narzekać, śmiałam się, płakałam jak dziecko i ogólnie byłam kłębkiem emocjonalnym przez tę serię. Oj, na długo ją zapamiętam… a zwróciłam na nią uwagę, bo podobały mi się okładki (a mówią, kłamcy wredni, że nie należy po nich oceniać książek!)
Image may be NSFW.
Clik here to view.Jak już tak zboczyliśmy z japońskich tematów, to nie zapominajmy też o zachodnich serialach, bo co jak co, ale rok 2016 zrodził pewną perełkę, której nikt nie powinien ominąć, mianowicie Stranger Things. Tytuł, od którego wieje klimatem lat 80 i jest to coś cudownego. Całość wydaje się miksem Z Archiwum X, Goonies, E.T, horrorów Stephena Kinga i pewnie innych klasyków, których nie wyłapałam, nie zmienia to jednak faktu, iż czuć tutaj powiew old-schoola w dobrym wydaniu. Jest to historia (m.in) grupki dzieciaków, która wstrząśnięta tajemniczym zniknięciem jednego z ich kolegów, postanawia go odnaleźć, mimo że ostatnio w okolicy zdają się dziać dziwne rzeczy. Przeplata się tu kilka wątków, wszystkie jednak mają swój cel i ładnie się łączą w końcówce sezonu serwując nam dość konkretne zakończenie. Oczywiście drugi sezon już zapowiedziano, bo twórcy zostawili sobie dwu kilometrową furtkę na pociągnięcie tego dalej, nie zmienia to jednak faktu, iż jeśli ktoś tasiemców nie lubi, może jak najbardziej na pierwszej serii poprzestać.
Drugim skarbem, o którym chcę też wspomnieć, będzie Voltron: Legendary Defender. Jest to tym razem serial animowany (2D, zrobiony przez Dream Works), ale w zupełnie innym stylu niż ten, do którego przyzwyczaiły nas anime. Mamy sporo dobrego humoru, barwne postacie połączone ciekawą dynamiką oraz ładną kreskę i fajny voice-acting (osobiście spadłam z krzesła widząc tam Stevena Yeuna i Normana Reedusa *ekhm*The Walking Dead*ekhm*). Wygląda to trochę jak Power Rangers skrzyżowane z Yattmanem, ale wierzcie mi, że obejrzycie 1 odcinek i będziecie chcieli obejrzeć wszystkie następne.
Fanom motywów podróży w czasie polecam natomiast bonusem zerknąć na Timeless – serial Erica Kripke, Pana, który wymyślił Supernatural. Tym razem poszedł w inny klimat i może sam początek nie powala, ale tytuł ten nieźle się rozkręca. Dodatkowo plusuje, jeśli mamy zadatki na historycznych geeków oraz pełen jest odniesień do kultury popularnej, co w połączeniu z sympatycznymi postaciami, niezwykle bawi. A! No i nie zapominajmy o wielkim powrocie Z Archiwum X – reakcje ludzie mieli różne, ale osobiście bardzo podobało mi się to wznowienie. Mulder i Scully dalej trzymają poziom. Poza tym wystarczy usłyszeć melodyjkę z czołówki i plakat „I want to believe” i buźka od razu sama się cieszy.
Image may be NSFW.
Clik here to view.Podchodząc do tematu bardziej pełnometrażowo, mam trochę problem, bo jakoś nic mi w sumie głowy nie urwało w zeszłym roku. Chociaż rzeczywiście pojawiło się kilka mocnych „ósemek”, które ogromnie mi się podobały. M.in. od razu na myśl przychodzi rewelacyjny thriller Cloverfield Lane 10 (TO zakończenie!), mocny finish sci-fi trylogii Star Trek: W Nieznane (i tak, Chris Pine to moja słabość ;P), kolejna odsłona Marvelowego universum, czyli Kapitan Ameryka:Wojna Bohaterów, animowany wręcz fotorealistycznie Final Fantasy XV: Gwardia Królewska (to serio wygląda miejscami tak, że ciężko uwierzyć, iż ogląda się sztucznie stworzoną grafikę), czy krytykowany przez wielu Warcraft: Początek, który mnie osobiście się podobał (nie jestem maniakiem tego świata i nigdy za bardzo nie interesowałam się tą serią gier, więc jakiekolwiek herezje by tam nie wsadzili i tak bym nie zauważyła, a całość wyszła na fajny film fantasy). Trudno też zapomnieć o Łotr 1, spin-offie Gwiezdnych Wojen – film ten widziałam w kinie już w styczniu, więc trochę tutaj oszukuję, ale technicznie rzecz ujmując wyszedł w zeszłym roku. Klimatem trochę odstaje od Star Warsowego kanonu, ale to ciągle bardzo dobry film z łamiącą serce konkluzją.
Muzycznie znów zawrócimy na japońskie tematy. Jako że pod względem openingów/endingów wybór jest bardziej skomplikowany, zacznijmy od czegoś prostszego, czyli soundtracków – najlepszy tegoroczny to bez dwóch zdań ścieżka dźwiękowa do Macross Delta. Nie dość, że sam BGM jest tu naprawdę dobry („Rhapsody in C Minor„, orkiestrowe „Do You Remember Love„), to jeszcze dochodzą dwie J-popowe płyty Walküre, które katowałam przez całe wakacje. Podkreślam – katowałam. Tak mi siadły te utworki, jak mało co – mamy te skoczne i radosne, ale są też i melancholijne oraz emocjonalne. „Ikenai Borderline”, „Giraffe Blues„, „Hametsu no Junjou” itd. – każdy następny był chyba dla mnie bardziej uzależniający od poprzedniego, a dokładając do tego, iż piosenki te wkomponowano w akcję, czytaj: były integralną częścią opowieści, co tym bardziej podkreśliło ich znaczenie oraz przyciągnęło do nich uwagę widza, ciężko było je nie polubić.
Z innych interesujących OSTów przychodzi mi tu do głowy jeszcze np. Boku no Hero Academia – to już jest typowy hype soundtrack. Epickie „You Say Run” to świetny motywator do działania! Yuki Hayashi serio staje się jednym z moich ulubionych japońskich kompozytorów.
Wróćmy jednak do tych nieszczęsnych czołówek – za duży wybór jak widać też nie jest dobry. Jeśli jednak chodzi o openingi, to kilka nasuwa mi się na myśl od razu, więc postawię właśnie na tę „wielką piątkę”, mianowicie: Yuri!!! on Ice (powyżej – niezwykle artystyczny), Tales of Zestiria the X (piękna animacja i chwytliwa piosenka), Boku Dake ga Inai Machi (chyba najbardziej klimatyczny opening roku – świetnie pasuje do swojego anime), D.Gray-man Hallow (tutaj siła sentymentu jest ogromna) oraz Dimension W (ten taniec i bity).
Jeśli chodzi o endingi, to jak zwykle jest gorzej, bo często po prostu je pomijam. Chlubnym wyjątkiem tego roku (poza Macrossowymi, ale nie chcę już was zanudzać) będzie tu ED do Re:Zero (powyżej) oraz Koutetsujou no Kabaneri. Obie piosenki, choć naprawdę dynamiczne, mają w sobie jakąś taką… melancholię? Bardzo mi się to podoba, bo lubię jednak utwory „z kopem”, a te właśnie takie są, choć jednocześnie zachowują to typowe dla endingów uspokojenie/wyciszenie akcji.
A! Bezwstydnie dorzucę też dodatkowe wyróżnienie dla Superfly „White Light„, które co prawda było openingiem do gry Tales of Zestiria, ale absolutnie uwielbiam tę piosenkę od pierwszego momentu, kiedy usłyszałam ją jako przerywnik w anime.
Image may be NSFW.
Clik here to view.Image may be NSFW.
Clik here to view.Image may be NSFW.
Clik here to view.Image may be NSFW.
Clik here to view.
Graficznie znów muszę wyróżnić np. Tales of Zestiria the X i Yuri!!! on Ice, bo obie wyglądają bajecznie, ale najpiękniejszą serią tego roku było bezapelacyjnie Hai to Gensou no Grimgar – anime samo w sobie głowy nie urywało, a wręcz okazało się boleśnie wolne lecz wizualnie niszczyło system. Nie mogłam się napatrzeć na te pastelowe tła, sprawiające wrażenie malowanych akwarelą. Zresztą sami spójrzcie wyżej i powiedzcie, czy to nie jest niesamowite?
Koniec jednak tych zachwytów – powoli trza zmierzać z tą notką ku końcowi, a tym samym żeby było miło, w ostatniej kolejności rzućmy okiem na coś niepoważnego, aka pożywkę dla mojego wewnętrznego, niepoprawnego romantyka, który otrzymał w tym roku kilka smacznych kąsków. Shipperski kącik świata anime dostarczył nam Hayate x Freyja (Macross Delta), które roztopiło moje serducho – seria ta słynie z trójkątów miłosnych, ale w tej odsłonie raczej postawiono na konkretny romans, co mi się spodobało. Mamy tu przypadek, gdzie postacie zachowują się ze sobą tak naturalnie, że aż miło ich oglądać. Image may be NSFW.
Clik here to view.To przyjaciele, którzy rozwiną się w coś więcej, a dramaty, jakim muszą stawić czoła, raczej dotyczą zewnętrznych problemów, a nie wewnętrznych nieporozumień. I jeszcze to słodko-gorzkie zakończenie – czego chcieć więcej? Do tego odcinek urodzinowy był prawdopodobnie najbardziej romantyczną i uroczą sceną, jaką widziałam w tym roku. Książki podeszły do tematu odmiennie i zafundowały mi emocjonalny rollercoaster historią Aldrica i Vhalli (Air Awakens). Ten związek ciężko opisać, bo jak już wcześniej wspominałam, jest bardzo integralną częścią powieści – co jednak najbardziej mi się podobało, to chyba możliwość obserwowania ich w każdym ekstremum: od początkowej ciekawości, po późniejszą niechęć, porozumienie, zauroczenie, ognistą pasję, kubeł zimnej wody na głowę, kiedy okazało się, że miłością świata nie zdobędą, aż do doroślejszego podejścia do życia. Seriale natomiast przywaliły cudownym angstem w postaci Bellamy x Clarke (The 100). Zawsze mówię, że jestem masochistką, a to jest tego najlepszy dowód – slow burn ship, który wielu ciągle traktuje jako platonicznych przyjaciół (choć oni chyba oglądają inną serię niż ja, ale to nieważne, bo „platoniczne dowcipy” to najlepsza część tego fandomu ;p). Przechodzą od prawdziwych wrogów do bycia swoją największą siłą, wsparciem, ale i słabością. Tak ładnie rozwiniętego związku w serialach ze świecą szukać, a to ciągle nie koniec ich opowieści (romantycznej nawet nie początek), więc jestem gotowa na dalsze tortury!
Image may be NSFW.
Clik here to view.
Nie byłabym też sobą, gdybym nie wspomniała o bromancie – udało mi się obejrzeć w tym roku serial, który odkładałam sobie od bardzo dawna, mianowicie The Walking Dead (rozkręca się mega wolno, ale jest dobry… i obrzydliwie krwawy). Prezentuje on bardzo fajną przyjaźń między Rickiem a Darylem, która też sporo musiała przejść, żeby dojść tu, gdzie teraz jesteśmy – naprawdę mam niezdrowe ciągoty do relacji mających antagonistyczne początki. TWD tym bardziej wykazuje dość ciekawe podejście do tematu, ponieważ zmusza do współpracy dwie osoby, które w normalnych warunkach są z zupełnie przeciwstawnych światów – mamy policjanta oraz okoliczną szumowinę, a widz po prostu wie, że gdyby nie zombi-apokalipsa aka nieprzewidziane okoliczności, dwójka ta nigdy nie znalazłaby wspólnego języka. Tymczasem stało się jak się stało, a oni nauczyli się działać razem, polegać na sobie i prosto z mostu powiedzieli sobie, że myślą o sobie jak o braciach. Całość zaś jest tym bardziej urocza, kiedy okazuje się, iż grający ich aktorzy w rzeczywistości też są świetnymi przyjaciółmi, co widać, bo przekłada się na ekran.
Hmmm… Zerkam tak na ten wpis i rozrósł się bardziej, niż miałam to początkowo w planach. No cóż, chyba już przyzwyczaiłam was do tego, że jak nic nie piszę, to nic, a jak zaczynam, to wychodzi z tego średniej wielkości esej. Ogółem 2016 był szalonym rokiem – znalazłam pracę (a teraz mam w planach szukać nowej), odwiedziłam Pragę, staram się regularnie ćwiczyć, kupiłam sobie Playstation 4 (moja pierwsza w życiu konsola! Chociaż moim największym „growym” osiągnięciem tego roku było skończenie Baldur’s Gate – wreszcie mam na swoim koncie ten klasyk klasyków), postanowiłam wrócić do nauki włoskiego, miałam momenty, kiedy najchętniej nie wychodziłabym z domu, ale i były takie, kiedy w sumie rzadko w domu bywałam (i tylko marzyłam o jednym weekendzie spokoju). Życzę wam, by 2017 okazał się lepszy, stabilniejszy i zwyczajnie szczęśliwszy – chyba na to zasłużyliśmy, prawda? Róbcie fajne rzeczy i żyjcie pełnią życia – sama trochę ostatnio o tym zapomniałam, dlatego teraz mam zamiar wszystkim o tym bezwstydnie przypominać! <3
Image may be NSFW.
Clik here to view.
Cheers~! :*
Kategoria: Artykuły, Różne Tagged: 2016, Anime, film, książka, Manga, muzyka, serial, Soundtrack Image may be NSFW.
Clik here to view.
Clik here to view.
