Tak tak, to ja, która z jednej strony „nie ma kiedy oglądać premier”, a z drugiej pochłonęła całe Miraculous Ladybug w dwa dni *ekhm* Zawsze miałam słabość do francuskich kreskówek (co jest w sumie śmieszne, bo moją przygodę z j.francuskim nie zaliczam do udanych ;p), a ta jest tak urocza, mega shipperska i przyjemnie zrobiona (plus dzieje się w Paryżu~!), że aż człowiek nie wie kiedy się wkręcił. Jeśli jednak skusicie się na oglądanie, to definitywnie rekomenduję właśnie francuską wersję językową (byłam kupiona w momencie jak gość zaczął śpiewać *___*), bo moim skromnym zdaniem ma najlepiej dobrane głosy (dostępna jest jeszcze koreańska i angielska, plus polska będzie wychodzić na jakimś kanale bajkowym od 1 lutego według cioci wikipedii).
Zostawmy jednak na moment europejskie produkcje i wróćmy do tych japońskich. Uznałam, że ostatnio strasznie powoli mi idą PW, więc dzisiaj dostajecie skumulowaną notkę z wszystkim co do tej pory obejrzałam, a jeszcze nie wspomniałam w poprzednich wpisach, bo inaczej mogłabym nigdy się nie uporać z tym sezonem. Czym więc się zajmiemy? Pomyślmy… Dimension W, Ao no Kanata no Four Rhythm, Luck & Logic, Gate: Jieitai Kanochi nite Kaku Tatakaeri – Enryuu-hen (sezon 2) oraz Saijaku Muhai no Bahamut.
Chciałabym też jeszcze raz skorzystać z okazji, żeby podkreślić: notki z pierwszymi wrażeniami, to notki z PIERWSZYMI wrażeniami. Nie zrażajcie się tym, że coś przesadnie wychwalam, albo zbytnio narzekam – tak to już jest, że serie mają różny start i nie rzadko się zdarza, iż moja ocena końcowa jest zgoła inna od tego co początkowo myślałam. Dlatego nie bierzcie niczego do siebie oraz najlepiej sami sprawdzajcie wszystko, co choćby trochę wydaje się wam interesujące. Nie jestem, nie próbuję i nie chcę być obiektywna :)
OPINIA: Wow, trzeba przyznać, że jest to na mojej osobistej liście druga najlepsza seria tego sezonu. Jednak w przeciwieństwie do niesamowitego Boku dake ga Inai Machi, celuje ona w dużo lżejsze i bardziej rozrywkowe klimaty (plus na razie kładzie większy nacisk na bohaterów, niż na fabułę), co widać dość wyraźnie po tonie dialogów, spektakularnych akrobacjach podczas scen akcji oraz samym wykonaniu obfitującym w soczyste barwy, czy s-f/steampunkową atmosferę (jak te „zacieki” kolorów na tłach, albo świetną grę światłem i cieniem, która dodaje smaczku ujęciom postaci). Dimension W to, tak jak wiele osób przypuszczało, takie Darker than Black ver. 2.0. Mamy niby wypranego z emocji bohatera, definitywnie męczącego się z jakąś traumą, który wcześniej zdaje się należał do specjalnej jednostki wojskowej (?), walczącego za pomocą linek i noży do rzucania, podejmującego się różnych niebezpiecznych zleceń… Komu Kyouma przypomina Heia ręka w górę!! [entuzjastycznie wymachuje ręką pod sufitem] Nie uważam jednakże tego podobieństwa za coś złego, bo mimo narzucającego się skojarzenia, MC w powyższej serii ma w swojej charakteryzacji dość „siebie”, by zamiast wytykać powielanie pomysłów, raczej wywołać myślenie „co za badass!!” (i to z głosem Daisuke Ono). Z resztą ciężko myśleć inaczej, widząc jego taniec w openingu (swoją drogą jak dla mnie najlepszym openingu sezonu – Stereo Dive Foundation znów szaleje z piosenką w stylu op do Gangsta, która równie mocno wkręca się w głowę co tamten earworm) – dokładnie wtedy byłam pewna, że oglądam coś dobrego, bo widać, iż osoby pracujące nad tym anime naprawdę włożyły wyobraźnię nawet w takie detale jak op (i tak, opening to jest detal w ogólnym obrazie całości). Jak zwykle cieszy mnie też fakt kolejnego tytułu z dorosłym bohaterem oraz fajna chemia między nim, a dziewczyną androidem – nie mogliby być większymi przeciwieństwami, ale właśnie to generuje interesujące/zabawne interakcje. Przedstawienie świata obyło się dość bezboleśnie, gdyż DW zdaje się wyznawać zasadę „show, don’t tell” (jak rozmowa między Kyoumą i postacią Akiry Ishidy – informacje bierzemy interpretując ich konwersację, a nie słuchając typowego wyjaśnieniowego infodumpu). Bardzo mocna pozycja tej zimy, człowiek aż czuje czystą radość i zabawę z oglądania. W skrócie: świetnie zrobiony mainstream fun!
WSTĘPNA OCENA: 8+
TYTUŁ: Ao no Kanata no Four Rhythm
OPINIA: Żeby się zbytnio nie rozczarować, do adaptacji visual novelek trzeba podchodzić trochę jak pies do jeża, gdyż zazwyczaj obiecują kokosy, a ostateczny efekt jest różny. Raz zarżną całą historię próbując zmieścić 60h czytania w 12 odcinków, to znów skupią się nie na tej ścieżce/bohaterze, który nas najbardziej interesuje, albo, o zgrozo, zaczną robić zmiany fabularne, przez które fani muszą podwoić przyjmowaną ilość melisy po seansie co najmniej o 200%. Powtórzmy: jest różnie. Cztery Rytmy Przecinające Błękit (ech, już sama nazwa sugeruje 4 różne dziewczyny/wątki do wyboru), w skrócie Aokana, nie wydaje się jak na razie należeć do ani jednej z tych kategorii, co w sumie powinno mnie cieszyć, ale prawda jest taka, iż nie mogę narzekać na żaden z powyższych scenariuszy zagłady, gdyż to co widziałam do tej pory wypada dość… bezbarwnie. Fabuła płynie w bardzo spokojnym tempie (czytaj: miejscami nudnawym), do około panuje wszechogarniająca harmonia, rozluźnienie, a postacie głównie wpadają w szufladę „ani mnie to ziębi, ani parzy”. Nie zrozummy się źle, to nie jest złe anime, ale jakoś nie potrafiło mnie tak do końca wciągnąć. Zawsze podkreślam, że nie jestem za wielką fanką serii SOL, ale jeśli przedstawi mi się interesujący koncept, bardzo chętnie je sprawdzam. Tutaj pomysł jest dobry – ogólnodostępne buty pozwalające latać? Kto by tego nie chciał?!?! Mamy też zajawkę sportu, w którym są wykorzystywane oraz jego znaczenie dla historii. Wszystko fajnie, do momentu kiedy pojawiają się bohaterowie. Różowa to typ radosna-naiwna i o ile zazwyczaj nic mi on nie robi, tak tutaj serio miejscami miałam ochotę ją udusić… albo chociaż podłożyć nogę licząc, że jak przepadnie, to się porządnie walnie w głowę. Jeśli jej ścieżka będzie osią fabuły, a tak się zapowiada, nie wiem czy to przeżyję. Masaya natomiast to typowy gość „z przeszłością”, czyli męczy go jakaś trauma, którą w sumie dość łatwo postanawia zignorować już w drugim odcinku. Jakoś tak… nie kupuję tego. Aokana jednak jest całkiem ładna (choć projektowi postaci brakuje pazura, wyrazistości), a świat przedstawiony okazuje się na tyle ciekawy, bym obejrzała jeszcze z 1-2 odcinki, zanim zadecyduję co z tym począć.
WSTĘPNA OCENA: 6
OPINIA: Już się zdarzały takie sytuacje, że ekranizacja komórkowej karcianki, czyli czegoś niezbyt… imponującego, okazywała się hitem (Shingeki no Bahamut: Genesis aż się samo nasuwa) – co prawda nie wróżę Szczęściu i Logice aż takiego sukcesu, ale muszę przyznać, iż seria ta ma swój specyficzny urok. Może nie zwala z nóg, nie przykuwa nas do ekranu, ale zamiast tego celuje w kategorię „sympatyczne i nieszkodliwe”, sprawiając, że czas spęczony przy monitorze mija całkiem szybko i przyjemnie. To idealny tytuł na wieczorny relaks, kiedy nie chcemy kontemplować natury życia, zadowalając się zamiast tego ładnymi kolorkami, miłymi postaciami, niezobowiązującą akcją oraz odrobiną shippingu na dokładkę. L&L to jedno z tych anime, które postanawiają podzielić bohaterów na pary – człowiek wchodzi w swoisty kontrakt z boginką, co pozwala mu zyskać unikalne moce, a tym samym mieć jak walczyć z pojawiającymi się na świecie potworami. Podobał mi się sposób w jaki zakamuflowo info-dump, mianowicie robiąc z niego quiz mający sprawdzić wiedzę ogólną naszych protagonistów. Muszę też przyznać, iż sam MC zrobił na mnie wyjątkowo pozytywne wrażenie. Niby anime to wygląda trochę na haremówkę (ciężko nie zauważyć znaków, ale tag ten nie widnieje przy nim na żadnej stronce informacyjnej), jednak Yoshichika nie jest przerysowany w sposób jaki lubi to robić ten gatunek – tak, over-powered to słowo, którego definitywnie można użyć w jego odniesieniu, a mimo to nie wykazuje się ani przesadną pewnością siebie, ani przesadnym sieroctwem. Ma głowę na karku i to mu się chwali. Seria korzysta z co najmniej kilku cliché, będąc jednak tego zupełnie świadomym (przy okazji wyśmiewając niektóre motywy). Z technicznego punktu widzenia najbardziej wyróżnia się soundtrack – Tatsuya Kato (Fate/kaleid, Free!, Shokugeki no Souma) znów to zrobił! Już od pierwszych sekund odcinka, epicka ale i złowieszcza muzyka buduje całkiem solidną podstawę pod resztę elementów. Pomysł z przechodzeniem między normalną animacją a CG w momentach, kiedy zaczyna się walka, jest nawet niezły – dziewczyny (szczególnie ta ze snajperką) w 3D są całkiem fajnie zanimowane, ale potwory wyglądają już dość plastikowo. No i jeszcze jedno – naprawdę musieli tę ich „magię” nazwać per „logiką”? Nietrafiony koncept jak na moje oko. Będę jednakże oglądać dalej z nieskrywaną przyjemnością. Luck & Logic mojego świata nie zmieni, ale każdy od czasu do czasu potrzebuje sympatycznego „relaksacza” i w tym sezonie mój wybór pada właśnie na powyższy tytuł.
WSTĘPNA OCENA: 6+
TYTUŁ: Gate: Jieitai Kanochi nite Kaku Tatakaeri – Enryuu-hen
OPINIA: Seria ta zdaje się początkowo miała mieć 24 odcinki, ale rozłożono ją z jakiegoś powodu na two-cour i właśnie teraz mamy okazję obejrzeć jej drugą część o podtytule „Fire Dragon Arc”. Jako że pierwszy sezon zdążył już zarysować całą sytuację, sequel może zacząć od razu wrzucając nas w kolejne problemy, które stają przed japońskim wojskiem w nowym świcie poza tytułową Bramą. Tym razem startujemy od spotkania dyplomatycznego – ostatnio dość jasno pokazaliśmy średniowiecznemu Imperium, iż nieważne jak wielka byłaby ich odwaga, to uzbrojona w miecze i tarcze na nic się zda przeciwko karabinom, moździerzom, czy śmigłowcom bojowym. Nie cała arystokracja zdaje się jednak pochwalać pomysł pokojowego rozwiązania sporu między dwoma krajami, na scenę zaś w międzyczasie wkracza starszy brat księżniczki Piñy (menda jakich mało), który tylko bardziej skomplikuje i tak już niestabilną sytuację. Gate kontynuuje swoją dobrą passę, dostarczając widzom w nowym sezonie dokładnie to, za co zdążyliśmy już wcześniej polubić tę markę. Nacisk kładziony jest na wojsko oraz militarną perspektywę, jednak gdzieś między regulaminem oraz rozkazami dostajemy też zwyczajnie ludzkie spojrzenie na sprawę. Takim „czynnikiem ludzkim” jest tu Itami, 33-letni mężczyzna, który z pozoru sprawia wrażenie oderwanego od rzeczywistości lekkoducha, jednak w rzeczywistości to świetnie wyszkolony żołnierz potrafiący sobie radzić z sytuacją kryzysową łącząc głos rozsądku z głosem idiomatycznego serca. Tak jak pisałam to przy okazji pierwszego sezonu, tu podtrzymuję moje zdanie: brakuje w rozrywkowych anime takich postaci. Dorosłych i dojrzałych, które mimo to potrafią zachować humor oraz duszę dziecka. Tym bardziej jest to czarujące dla starszego widza – nic nie mam przeciwko nastolatkom, ale fajnie czasami zobaczyć historię o kimś bliższym mi wiekiem (albo stanem umysłu). Nie przeczę też, że ma się wręcz wredną satysfakcję oglądając ziemską wyższość technologiczną nad Imperium. To w końcu my jesteśmy Ci fajni, Ci lepsi, Ci bardziej obeznani, Ci których należy się bać (co też skutkuje brutalnością niektórych scen). Wszystko to oprawione jest w ładną, soczystą grafikę, dobry voice acting oraz sporo komedii na rozluźnienie atmosfery. Z wielką przyjemnością będę śledzić dalsze poczynania Japońskich Sił Lądowych – jest solidne wykonanie, jest fun, nic tylko się cieszyć.
WSTĘPNA OCENA: 7
TYTUŁ: Saijaku Muhai no Bahamut
OPINIA: Po seansie z Niepokonanym Bahamutem śmiałam się na twitterze, że chyba już gdzieś widziałam ten pierwszy odcinek… i to co najmniej kilka razy w ciągu ostatnich miesięcy. Formuła, którą tu oglądamy, jest tak do bólu ograna, iż za każdym razem kiedy ją widzę, jestem pełna swoistego podziwu dla Japończyków – jakim cudem oni to dalej kupują? Ba! Jakim cudem tym autorom light novelek nie jest wstyd tak się taśmowo powielać?? Nie mieści mi się to w głowie. Rozumiem powiedzonko „lubimy to co znamy”, ale czasami mam wrażenie, że niektórzy wzięli to sobie ciut za bardzo do serca. Jak więc startuje Saijaku? MC-kun wpada do wanny Tsundere-chan, a ta w gniewie wyzywa go na pojedynek. Chłopak sprawia wrażenie słabeusza, ale prawda jest trochę inna, gdyż skrywa on pewien sekret oraz mroczną przeszłość. Po walce, blondi szybko zmienia zdanie co do swojego nowego znajomego i gdyby to była normalna seria, dwójka ta na końcu by się zeszła, ale że mamy do czynienia z ecchi-haremówką, zapewne do niczego nie dojdzie oprócz paru ship-teasów. Mega denerwuje mnie głos Luxa – naprawdę wolałabym, gdyby jego seiyuu był mężczyzną. Czasami kobiety robią za świetnych nastoletnich chłopców (Romi Paku <3), ale tutaj to nie działa. Podoba mi się za to projekt postaci – z jednej strony bohaterowie wyglądają w nim strasznie młodo i niewinnie, ale z drugiej uroczo i sympatycznie (Lisha jest prześliczna). Jak na magic-battle-school przystało, nasi protagoniści muszą posiadać jakieś specjalne moce – tym razem są to magiczne miecze, które potrafią przywołać metalowe, mecho-podobne zbroje. W tle wszystkiego szaleje konflikt stare-imperium kontra nowe-imperium, a Lux i Risha, jako przedstawiciele obu stron, zapewne będą musieli coś na to zaradzić. Naprawdę anime to nie prezentuje sobą w tym momencie niczego wyjątkowego, nie zapowiada też rewolucji w przyszłości, ale jednocześnie jeśli nie denerwują was schematy, ogląda się to nawet zabawnie. Rakudai i Asterisk z poprzedniego sezonu także były przedstawicielami tego trope, a w ogólnym rozrachunku wypadły całkiem zacnie, dlatego jestem skłonna dać Saijaku Muhai no Bahamut szansę trochę mnie odmóżdżyć.
WSTĘPNA OCENA: 5
Cheers~! :*
Kategoria: Anime, Pierwsze Wrażenie Tagged: 2016, Anime, Ao no Kanata no Four Rhythm, Aokana, Aokana: Four Rhythm Across the Blue, Dimension W, Gate: Jieitai Kanochi nite Kaku Tatakaeri, Gate: Jieitai Kanochi nite Kaku Tatakaeri – Enryuu-hen, Gate: Thus the JSDF Fought There! Fire Dragon Arc, Luck & Logic, Luck and Logic, Pierwsze Wrażenie, Saijaku Muhai no Bahamut, Undefeated Bahamut Chronicle, zima
